wtorek, 6 czerwca 2023

"Krzysiu, gdzie jesteś?" - nostalgiczna przygoda, która zachwyca

Raz na jakiś czas trafiam na książkę czy film, które robią na mnie tak duże wrażenie, że aż muszę się tym podzielić na blogu. "Krzysiu, gdzie jesteś?" (oryginalny tytuł: Christopher Robin) zdecydowanie jest takim tytułem. Film z 2018 roku wręcz zwalił mnie z nóg. I niesamowicie poruszył. I, oceniając na szybko, szturmem wbija się na moją listę ulubionych filmów.

fot. Filmweb

Tak, patrzę nostalgicznie, bo Kubuś Puchatek to jedna z moich ulubionych bajek z dzieciństwa (a może i ta jedna najlepsza). Ale nie jest trudno, próbując grać na emocjach, zepsuć wszystko i sprawić, że ma się uczucie niesmaku. Niektóre wspomnienia są wyidealizowane i można je łatwo zburzyć. W "Krzysiu, gdzie jesteś?", chociaż to zupełnie nowa historia, mamy sporo nawiązań do poprzednich przygód grubawego misia o małym rozumku, jednak ich znajomość teoretycznie nie jest potrzebna, aby cieszyć się produkcją. Dlaczego teoretycznie? Cóż, na samym początku dostajemy przyjemny wstęp, który wprowadza nas w klimat i w opowieść. Cała historia czy jej morały i przemyślenia bronią się jako samodzielny twór. Natomiast w przypadku znajomości innych przygód Kubusia możemy wyciągnąć z tego nieco więcej. Czasem mamy tu wręcz dosłowne cytaty czy te same piosenki. Nie ma tu przy tym uczucia żenady czy gry na emocjach, o nie. Tu świetnie to wszystko gra.

fot. Disney Plus

W tym miejscu chciałbym naprawdę pogratulować ekipie dubbingującej film po polsku. Głosy ze Stumilowego Lasu były takie, jak je zapamiętałem z dzieciństwa. Po seansie ze zdumieniem przeczytałem, że nie wszyscy aktorzy byli tacy sami. Nie wiem, czy nałożono stosowne filtry, czy to tylko i wyłącznie praca dubbingowa, natomiast wyszło rewelacyjnie. Chociaż większość czasu oglądałem po angielsku (tłumaczenie, niestety, nie było idealne), to kilkukrotnie przełączałem na polski, aby posłuchać z łezką w oku tych wszystkich głosów, które tak dobrze mi się kojarzą.


Jeżeli chodzi o fabułę, to z jednej strony nie ma tu niesamowitych fajerwerków i szalonych zwrotów akcji. W późniejszej fazie filmu wiele wydarzeń jest przewidywalnych, czasem występuje też droga na skróty/pomijanie najmniej istotnych wątków. Z drugiej, jak na film familijny, dużo się tam dzieje i jest też kilka momentów, które może nie zmieniły diametralnie narracji, ale przynajmniej delikatnie zaskakuje. Bardzo przyjemnie i spójnie rozwiązano tu kwestię pojawiania się postaci ze Stumilowego Lasu w "naszym świecie". Nie chcę tu tego zdradzać (niby to żadna tajemnica, natomiast fajnie samemu to zobaczyć), natomiast uprzedzę, że Puchatek i spółka nie są tylko wytworem wyobraźni Krzysia.

fot. Multikino

Właśnie, Krzyś. Cóż, nie będę chyba oryginalny, jeżeli powiem, że lubię Ewana McGregora. Bałem się trochę, że będę miał co chwilę uczucie "That's f***ing Obi-Wan Kenobi" (jak ktoś nie kojarzy, o co chodzi, to tu jest źródło: https://www.youtube.com/watch?v=KNfm0P1IYkY). Na szczęście tego nie było, a całość aktorów robiła dobrą robotę. To film familijny, więc czasem reakcje mogą być nieco przesadzone, natomiast jestem zadowolony, bo w tych kluczowych momentach uniknięto sztuczności.

Ze strony audio-wizualnej ciężko się do czegoś przyczepić. Przyjaciele Krzysia zostali jak dla mnie wykonani niemal perfekcyjnie, jako nieco stare i brudne, ale też niesamowicie urocze pluszaki. Scenerie są ładne i zróżnicowane. Przyjemnie też było popatrzeć na nieco bardziej szczegółowych Muzyka... cóż, nie ma czegoś, co by bardzo zapadało w pamięć, natomiast całość udźwiękowienia (głosy, odgłosy) robią pozytywne wrażenie.

fot. Disney Movies

Czy jest to film idealny? Nie, zdecydowanie nie. Czy mi się podobał? Tak, jeszcze jak. Każdy ocenia subiektywnie, a ten film niemal idealnie trafił w moje gusta. Było zarówno wzruszenie wspomnieniami z dzieciństwa, jak i wzruszenie wydarzeniami z samej produkcji. Bo, jak to w produkcjach z Kubusiem Puchatkiem, dostajemy w historii i w dialogach często proste i oczywiste mądre rady, o których jednak zbyt często zapominamy. Zaś sama postać Kubusia, czyli głupiutkiego misia, działa tu wręcz idealnie. Branie rzeczy zbyt dosłownie, z dziecięcą ufnością i szczerością się absolutnie nie zestarzało. Naszły mnie trochę skojarzenia z podobnymi co do formy mądrościami z Małego Księcia - z tą różnicą, że tutaj one świetnie działają (tak, bardzo nie lubię Małego Księcia).

for. FDB.PL

Moja ocena: 5,0 (nieco bardziej obiektywne pewnie byłoby 4,5 , natomiast to subiektywna ocena, a mnie ten film zachwycił).

środa, 8 lutego 2023

Listy starego diabła do nowego - niesamowicie dobre, niesamowicie aktualne [recenzja]

Jak widać, postanowiłem reaktywować mojego bloga. Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem powrotu do tworzenia własnych treści. Czy będzie to tylko forma pisana, jak regularne to będzie - jeszcze nie wiem, choć będę starał się, aby publikacje były. Nie dlatego, że muszę, ale dlatego, że chcę. Do rzeczy jednak.

Zapraszam na moją opinię na temat książki C.S. Lewisa pt. "Listy starego diabła do młodego".

Okładka książki

Nieco danych
Autor: C.S. (Clive Staples) Lewis
Tytuł oryginału: The Screwtape Letters
Rok pierwszego wydania: 1942
Rok ocenianego wydania: 2020 (PL)
Liczba stron: 240

Zaczynając od kwestii wizualnych: książka jest jak dla mnie bardzo ładnie i elegancko wydana. Okładka od razu niesie skojarzenie z tytułowymi listami - zarówno za sprawą kartki, jak i kolorystyki. Wygląd jest skromny, ale jak najbardziej trafiony. Pozycja jest krótka, z czego wynikają niewielki format i grubość książki. To też oceniłbym na plus, gdyż osobiście wolę mniejsze, łatwiejsze do spakowania pozycje niż sztucznie rozwleczone tytuły o bardzo dużej czcionce.

Inne polskie wydania

Przechodząc już do treści: pozycja jest w największym stopniu zbiorem tytułowych listów od starego diabła Krętacza (w oryginale tytułowy Screwtape) do młodego Piołuna. Znajdują się jednak także elementy niebędące korespondencją. Mamy tu także Przedmowę i Postscriptum od autora oraz Toast, będący przemową Krętacza.

Same listy zawierają rady dotyczące kuszenia konkretnej osoby, a także opisują rzeczywistość, skłaniając czytelnika do refleksji nad tym, co dzieje się wokół niego, a przede wszystkim nad swoim własnym życiem. Jest to dla mnie ogromna wartość tej książki. Nie czyta się jej co prawda tak szybko jak typowej powieści, jednak ma się wrażenie, że każdy list (jest ich tutaj 31) niesie za sobą trafne spostrzeżenia, które można odnieść do własnego życia. To nie jest książka, o której po przeczytaniu się zapomina, ale taka, która rzeczywiście coś wnosi do naszego postrzegania świata.

C.S. Lewis, autor

Tak samo ma się sprawa ze wspominanym Toastem. Tak naprawdę bodźcem do napisania przeze mnie niniejszego tekstu były właśnie fragmenty przemowy Krętacza, w której opowiada o publicznej edukacji i o tym, w którą stronę ona dąży. Lewis pisał to w roku 1942, a więc ponad 80 lat temu. To aż zatrważające, jak bardzo aktualne wydają się zawarte w tym dziele rady, spostrzeżenia czy przewidywania. Mnie, mówiąc kolokwialnie (jakby cały tekst nie był pełen kolokwializmów), niemal zwaliło to z nóg. I aż chce się sięgnąć po jeszcze jeden list. I jeszcze jeden. I jeszcze...

Czy można mieć do czegoś zastrzeżenia? Cóż, pozycja nie jest długa, jednak autor w Postscriptum wyjaśnia tego powody. Co prawda nie wszystkie zagadnienia zostały tu poruszone, ale jednak bliżej byłoby mi do stwierdzenia, że nie ma co przesadzać i przesadnie rozciągać treści, aniżeli do uznania, że książka jest niepełna. Nie omawiając pewnych wątków szczegółowo, zachęca do samodzielnego ich zgłębiania.

Pierwsze wydanie

Z powieściami epistolarnymi nie miałem dotychczas dobrych wspomnień, głównie za sprawą "Cierpień Młodego Wertera", do których mam bardzo negatywny stosunek. Tym razem jednak moje odczucia znalazły się na kompletnie drugim biegunie. Książka spokojnie znajdzie się w mojej "TOPCE" (którą muszę w końcu zaktualizować), a może nawet w jej pierwszej dziesiątce. Zdecydowanie to jedna z najlepszych pozycji, jakie czytałem - a nie wiem, czy nie jest to mój numer jeden, jeśli chodzi o tak małe objętościowo dzieła. Szczerze wszystkim polecam.

Moja ocena (od 2 do 5, z połówkami): 5,0



środa, 12 stycznia 2022

Spider-Man: No Way Home - czy to idealny fan service?

Byłem wczoraj na seansie najnowszego Spider-Mana. I zachęciło mnie to do napisania tego tekstu. Nie chodzi tu jednak o zwykłą recenzję, ale o zwrócenie uwagi na pewien ciekawy według mnie aspekt, jakim jest zarządzanie przez Marvela swoim (przeogromnym już) filmowym uniwersum, jego przystępnością dla osób o różnych poziomach "zaangażowania" oraz szeroko pojętym puszczaniem oczka do widza, które, jak w Endgame, tutaj też osiąga wręcz apogeum. Ale po kolei.

Fot. Sony Pictures

No Way Home jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniego Marvelowego filmu o Człowieku-Pająku, czyli Far Away From Home. W sumie dopiero teraz zwróciłem uwagę, że w tytule każdego Spider-Mana w MCU jest słówko "Home" (pierwszy to w końcu "Homecoming"). Cóż, jak dla mnie pasuje to do konceptu "superbohatera z sąsiedztwa" (tak, wiem, że o to chodziło i tak, wiem, że późno to ogarnąłem). Ale nie o tym chciałem pisać. Najnowszy Pająk zaczyna się dokładnie w momencie, w którym opuściliśmy Petera Parkera ostatnio, czyli w chwili ujawnienia światu tożsamości Spider-Mana. I to w zasadzie jest głównym tematem filmu, a dokładniej jest nim tragedia młodego superbohatera, który kompletnie przestaje mieć życie prywatne, do tego jego rozpoznawalność zaczyna szkodzić nie tylko jemu samemu, ale i jego bliskim. Postanawia więc to zmienić. Za pomocą magii, a jakże.

Jeszcze inny plakat. ;)
fot. IMDb

Nie będę jednak opisywał całego filmu. Natomiast niektóre elementy muszę wyłożyć, bo inaczej nie jestem w stanie wytłumaczyć swojej opinii na temat tej produkcji. Postaram się zdradzić możliwie jak najmniej szczegółów, jeżeli ktoś jeszcze się nie wybrał, a planuje lub rozważa. Natomiast nie da się uniknąć wszystkich spoilerów. Gotowi? To jedziemy.

Spider-Man: No Way Home rozwija dalej koncept "multiwersum", czyli równoległych, ale innych rzeczywistości. I tak, ściąga do świata "Marvelowskiego Petera Parkera" różnych złoczyńców, których fani znają z innych filmów/komiksów o Człowieku-Pająku. Mało tego, ściąga również innych Peterów Parkerów.

Słyszę "Multiwersum" - myślę "Into the Spider-Verse". A przynajmniej tak było dotychczas. ;)
fot. IMDb

I teraz tak: mam wrażenie, że Marvel po raz kolejny pokazuje to, że słucha widzów. Oczywiście nie z dobroci serca, ale dlatego, że im się to opłaca. Pamiętacie tego małego chłopaka z Irona Mana 2? Fani snują teorię, że to Peter Parker? Tak, Marvel potwierdza, że to Peter Parker! Jasne, to nie wydaje się być rzeczą, która sprawia dużo wysiłku od twórców. Nie wiemy też, czy rzeczywiście mieli to zaplanowane. Jednak wystarczy spojrzeć ile fanowskich teorii w MCU okazało się prawdziwych. Jasne, wiele z tego dotyczyło komiksów, także było to do przewidzenia. Tym niemniej potwierdzonych teorii jest na tyle dużo, że można chociaż przypuszczać, że niektóre zostały urzeczywistnione właśnie dla fanów. Warto to porównać do innej ogromnej franczyzy zarządzanej przez Disneya, czyli do Star Wars. A konkretnie do The Last Jedi, który niemal wszystkie ciekawe fanowskie spekulacje ucinał, zalewał betonem i wyśmiewał. Dobra, chyba nie aż tak. Może też nieco przesadzam, bo Gwiezdne Wojny 8 i 9 tak bardzo mi się nie podobały. Ale nadal, patrząc z boku, nie mogę nie odnieść wrażenie, że ludzie od filmów MCU słuchają fanów, a ludzie od filmów Star Wars (filmów, nie seriali) jakby mniej.

fot. Motion Picture Association

A kwintesencją tego słuchania jest właśnie to, co dostajemy w najnowszym Spider-Manie. Ludzie chcą Multiwersum? Będzie! W związku z tym ludzie chcą dostać postacie z innych filmów o Człowieku-Pająku? Będzie! Jasne, że pewnie wiele z tego było już zaplanowane (skoro lata temu poruszyli wątek Multiwersum, to było jasne, że będą to kontynuować). Ale nadal sprawia to wrażenie bardzo miłego. Ludzie dostają to, czego oczekują. Może być, że po prostu Marvel wie, czego fani chcą, i im to daje. Ale to też trzeba umieć (Star Wars, znowu do Ciebie mówię).

fot. Youtube

Można zatem powiedzieć (poniekąd bardzo słusznie), że całe No Way Home ocieka fan serwisem. Nawiązania w postaciach, w dialogach... Tyle, że to nie wystarczy do tego, by film był fajny. Po pierwsze produkcja musi być chociaż poprawna sama w sobie, bo same puszczanie oczka do widza nie wystarcza. Tutaj, na szczęście, nie popełniono tego błędu, o czym za chwilę. Po drugie, pamiętajmy, że produkcje Marvela stały się globalnym fenomenem. Do kin chodzą tak zapaleni fani, jak i osoby, które nie są do końca zapoznane z całym lore (w tym wypadku i Pająka, i Marvela) czy nawet z większością MCU. Sam jestem gdzieś pośrodku, bo widziałem większości produkcji filmowych tej franczyzy, ale żadnych seriali, nie czytałem też żadnych komiksów, a z dzieł o Spider-Manie, poza tymi w MCU, widziałem jedynie Into the Spider-Verse. Zatem przekrój osób, które będą oglądały No Way Home, jest naprawdę szeroki. Czy da się dogodzić wszystkim? Absolutnie nie, zawsze znajdą się np. zapaleni fani, którzy do czegoś się przyczepią albo osoby kompletnie zielone, które nie będą w ogóle wiedziały, o co chodzi. Czy jednak da się dogodzić znacznej grupie odbiorców - zarówno tym, którzy znają dobrze lub chociaż nieźle MCU lub (nie "i/lub", bo samo "lub" zawiera też "i") Spider-Mana, jak i tych nieco mniej zaangażowanych, którzy co nieco kumają? Jak najbardziej. I jestem zdania, że Marvel zrobił to w tym wypadku naprawdę genialnie.

fot. PC World

Kluczowe jest to, że znajomość wszystkich nawiązań nie jest potrzebna do ani do cieszenia się tą produkcją, ani do zrozumienia, co się w sumie w niej dzieje. Ponieważ pojawiające się postacie są nowe także dla bohaterów z "domyślnej rzeczywistości", to mamy w międzyczasie krótkie objaśnienia w dialogach. Nie jest tego dużo, ale pozwala mniej więcej zorientować się kto jest kim. Sam tych postaci nie znałem, może niektóre z nich jedynie kojarzyłem z wyglądu. I tak, na pewno jest to spłycenie wielu z nich, co zresztą słyszałem w recenzji Patyka. Ale chyba wszyscy mają świadomość, że nie da się zrobić przystępnego filmu o wszystkim szczegółowo. Coś musiano przyciąć, a według mnie zajawki historii tych postaci zachęcają do poznania ich oryginalnych opowieści.

fot. Matt Kennedy/Capital Pictures/East News

Kolejnym bardzo ważnym aspektem na plus (spokojnie, minusy też będą, ale na końcu), jest fakt, że Marvela stać na to, by cały ten fan service był na możliwie najwyższym poziomie. A to oznacza ściągniecie oryginalnych aktorów. Być może to dalej robiłoby dobre wrażenie, gdyby pojawił się Spider-Man wyglądający jak ten z któregoś z "przed-Marvelowych" filmów i mówił tekstami z tego filmu. Ale to absolutnie nie umywa się do tego, że ściągnięto Garfielda i Maguire'a, żeby znów wcielili się w rolę Człowieka-Pająka. I nie tylko ich. "Złole" również są grani przez oryginalnych aktorów. Mamy niektóre cytaty z innych filmów, mamy nawiązania nawet do tych produkcji, które nie miały swoich aktorskich reprezentantów ("Na pewno jest gdzieś czarny Spider-Man" [cytat z pamięci] to jak dla mnie bardzo przyjemne odniesienie do Milesa Moralesa z Into the Spider-Verse).

for. Screen Rant

Ale, powtórzę to jeszcze raz: znajomość WSZYSTKICH nawiązań nie jest wcale konieczna, by cieszyć się filmem. Akcja jest przyjemna, wizualnie produkcja wygląda dobrze, do tego nadal nie zatracono bardzo osobistego charakteru historii i poruszanych w produkcji dylematów. Chociaż całość odwołuje się (jakże by inaczej) do ratowania wszechświata (a nawet wielu wszechświatów), to jednak wciąż mamy tu młodego i zagubionego chłopaka z osobistymi tragediami.

Żeby nie było tak kolorowo, teraz kilka zarzutów.

Jeżeli ktoś dokładnie zna i bardzo lubi historie "z przeszłości" (także MCU, ale głównie chodzi o inne Spider-Many), to może czuć się zawiedziony, gdyż nieco za bardzo spłycono tak bogate dla niego postacie czy wydarzenia. Mogę to porównać do moich zarzutów do serialu Wiedźmin (od Netflixa), gdzie często miałem wrażenie zmarnowania potencjału lub "zepsucia" założeń postaci. Ale tutaj jednak muszę zaznaczyć, że mówimy o czymś innym. Ogrom MCU jest już przytłaczający, a nawiązania w No Way Home nie mają na celu przedstawienia szerszej publice po raz pierwszy danego tematu (nie oszukujmy się, książkowy Wiedźmin dopiero przebija się do szerszej społeczności). W najnowszym Spider-Manie jest to wyraźne przypomnienie. Nie ma zastąpić oryginalnej historii, tylko się do niej odnieść. Także ja bym tutaj nie był tak surowy, chociaż, oczywiście, jestem w stanie pewne rozgoryczenie zrozumieć.

fot. Youtube

Do tego pewne cięcia i uproszczenia spowodowały również to, że wiele wątków zostało naprawdę tylko liźniętych i to w sposób niesatysfakcjonujący. Nie ma tego dużo, ale potrafi zostawić malutki nieprzyjemny posmak. Plus jest to MCU, a to oznacza pewien specyficzny sposób prowadzenia narracji, chodzenie na skróty i czasem przesadzone finały. Tutaj nie gra to źle, bo mamy to, na całe szczęście, w dosyć małej (wręcz osobistej) skali, chociaż nadal można by się do niektórych rzeczy przyczepić.

fot. Sony

Czy zatem No Way Home to idealny fan service? Według mnie nie, bo taki nie istnieje. Ale uważam, że najnowszy Spider-Man jest pod tym względem naprawdę świetny. Niemal idealnie wyczuwa jak nie wymuszać znajomości wszystkiego, czego się da, do cieszenia się filmem, a przy tym nawiązania, które stosuje, nie są tylko po to, by były i dawały "pustą radość", ale odgrywają istotną dla opowieści rolę. Zrobiono to w Spider-Manie, który raz, że ma bardzo plastyczne twory z przeszłości, do których można się odnieść, a dwa, że ma swój osobisty charakter przedstawiania historii. Połączenie tego daje według mnie fantastyczny efekt. Dlatego bardzo, ale to bardzo polecam No Way Home. Nie tylko dlatego, że to po prostu dobry film. Ale też by samemu zastanowić się nad złożonością kwestii fan service'ów, rozbudowanych franczyz, przełamywania czwartej ściany i tak dalej. Tutaj mamy, według mnie, świetny przykład jak należy to robić. Potwierdzają to oceny i potwierdzają to pieniądze (w chwili, gdy piszę te słowa, No Way Home jest już na ósmym najlepiej zarabiających filmów wszechczasów).

fot. SztukMix

Zatem cóż, szczerze polecam wybrać się do kina na najnowsze przygody Człowieka-Pająka. 

sobota, 4 września 2021

W morzu darmówek - Frostpunk, Pathway, The Lion's Song

Zachęcony przez bliską mi osobę, postanowiłem wrócić do pisania. Mam kilka pomysłów na wpisy, a przed Wami właśnie jeden z nich. Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale w erze totalnego rozdawnictwa gier na PC (gdzie przoduje Epic, ale swoje dorzucają też GOG, Humble Bundle i inni), wiele tytułów długo czeka w bibliotece na ogranie.

Źródło: Reddit

U mnie długość listy "produkcji w posiadaniu, ale nigdy nie uruchomionych" dodatkowo wydłużał fakt, że mój komputer do najnowszych nie należy (oblanie go kakao też raczej nie pomogło 😅), także wiele gier, które nawet chciałem przetestować, po prostu by mi nie poszło. A że nie chciałem wydawać fortuny na porządny upgrade, to wirtualna "kupka wstydu", zamiast się kurczyć, wciąż się powiększała. Inna sprawa, że często wolałem grać w to, co już znam i lubię, zamiast odpalać taką nowość, którą moja maszyna by przetrzymała. Przebiłem 1000 godzin w EU4, ale nie uruchomiłem chociażby znanego i polecanego The Stanley Parable. Także tego...


Źródło: Reddit

Do rzeczy jednak. Mając chęci oraz dostęp do nowego sprzętu, zabrałem się w końcu do ogrywania chociaż niektórych spośród produkcji, które zgromadziłem przez ostatnie lata. W tej serii będę Wam relacjonował jakich tytułów spróbowałem i co o nich myślę. Nie będą to pełne recenzje, bo raz, że w niektóre produkcje grałem zbyt mało (zwykle dlatego, że mi nie podeszły), a dwa, że wtedy ta seria trwałaby bez końca (aż tyle czasu jednak nie planuję na pisanie poświęcać). Tak czy inaczej: zapraszam na serię z moimi opiniami na temat różnych darmowych gier z ostatnich lat. Może niektóre Wam też zalegają i na podstawie moich wpisów znajdziecie coś, co samo chętnie wypróbujecie? Może okaże się, że w coś graliście i macie odmienne zdanie, co sprowokuje dyskusję? Kto wie. Ale dosyć już tego wstępu. Oto dzisiejsza porcja gier.


Frostpunk

Źródło: Epic Games Store

Tak, tak, jak zacząć, to najlepiej z grubej rury. Gra, o której większość z Was pewnie słyszała. Od twórców This War of Mine. Strategia survivalowa, w której próbujemy przetrwać, jako zarządca miasta, w nowej epoce lodowcowej. Na plus należy zaliczyć klimat, oprawę audio czy fakt, że gra wymaga myślenia do przodu i nie wybacza błędów. Z drugiej strony duże miasto staje się nieczytelne, aktywności i wydarzenia są powtarzalne, a ponadto, co jest chyba największym minusem, nie czuć kompletnie moralnej strony naszych decyzji. Niby dokonujemy kontrowersyjnych wyborów, niby ciągle natrafiamy na tematy trudne, ale nie czuć niestety tego zaangażowania emocjonalnego, które było tak charakterystyczne dla This War of Mine. Po części może być to kwestia fantastycznego tematu: wojna wydaje się bardziej realna od zlodowacenia. Jednak przede wszystkim chodzi o to, że tutaj pod naszą kontrolą jest nie kilka osób, a kilkadziesiąt, a później kilkaset. Jasne, możemy każdego z nich sprawdzić z imienia, nazwiska, stanu zdrowia czy profesji. Ale to nie to samo. Są to po prostu pionki, z którymi nie nawiązujemy relacji i których losy tak naprawdę nas nie interesują. Jasne, obchodzą nas oni, ale jako całość, a nie jako jednostki. Niby jest to typowe dla strategii, w których zarządzamy większymi populacjami - ale zarówno tematyka, jak i obecność w grze pewnych mechanizmów, takich jak poziomy nadziei i niezadowolenia, sugerują, że kwestie moralne też powinny być ważne. A w rzeczywistości nie są.


Źródło: PC Gamer

Po części pasuje mi tu sytuacja, którą miałem z Thronebreakerem. To nadal dobra gra, ale po Wiedźminach moje oczekiwania były zbyt napompowane. I chciałem czegoś jeszcze lepszego, albo chociaż porównywalnego. Także, "po prostu" dobrą grę, byłem zawiedziony. I podobnie jest tutaj. Frostpunk to niezła gra. Ale zarówno inna od This War of Mine, jak i, według mnie, gorsza (może nie należy ich porównywać, bo to inne gatunki, ale z drugiej mają też swoje podobieństwa i mi jakoś to zestawienie się nasuwa). Jest to zatem klimatyczna i ciekawa strategia z elementami survivalu, do tego z dobrym udźwiękowieniem, która jednak, jak na tego typu grę, potrafi dosyć szybko znużyć i nie ma czegoś, co naprawdę zachwyca czy łapie za serce.

Moja ocena: 3,5


Pathway

Źródło: IGG-Games

Czas na coś mniej znanego. Pathway to taktyczna gra turowa, podobna do takich produkcji jak Hard West czy Mutant Year Zero. Kierujemy w nim zespołem badaczy-podróżników z lat 30. XX wieku, który operuje na terenach Afryki Północnej, Syrii czy Arabii. Eksplorujemy tamtejsze rejony, mierząc się z przeciwnikami (w tym przede wszystkim z Nazistami) i odkrywając tajemnice. Dotykamy też czasem zjawisk paranormalnych. Skojarzenia z pierwszymi częściami Indiany Jonesa i Mumii są jak najbardziej na miejscu. Być może dlatego, że lubię oba te filmy, Pathway również mi się podoba. Ale to chyba bardziej kwestia przyjemnej, taktycznej rozgrywki, ładnej, choć minimalistycznej oprawy graficznej. Ale nie przeczę, że klimat też robi swoje.

Źródło: PCGameBenchmark

Produkcja nie ma żadnych niesamowitych rozwiązań, których brak w innych podobnych produkcjach. Na każdą misję wybieramy inny zestaw ludzi. Każdy z nich specjalizuje się w czymś innym, może używać nieco innego ekwipunku oraz rozwija się inaczej. Tak, w grze mamy system rozwoju postaci. Są to proste drzewka umiejętności, różne w zależności od klasy. Zbieramy sprzęt i inne przedmioty, kupujemy, sprzedajemy, musimy dbać o paliwo (po mapie poruszamy się autem terenowym, zaś gdy zabraknie nam paliwa, to idziemy pieszo, co jest męczące dla naszych ludzi), o amunicję czy zapasy (do granatów, apteczek, zestawów naprawczych...). Napotykając różne sytuacje, możemy korzystać z umiejętności naszych postaci, handlować, atakować z zaskoczenia. W samej walce kryjemy się za osłonami, strzelamy, używamy przedmiotów... Raczej standard. Z jednej strony nic szałowego czy odkrywczego, z drugiej niemal wszystko działa jak należy. Jest to bardzo przyjemna gra, jeśli ktoś lubi takie klimaty i ten typ rozgrywki. Mi osobiście podpasowała i wracam co jakiś czas, by rozegrać kolejny rozdział.

Moja ocena: 4,5



The Lion's Song

Źródło: www.lionsonggame.com

Trzecia i ostatnia produkcja w tym wpisie. The Lion's Song to narracyjna gra, podobna do tworów studia Telltale. Graficznie jest naprawdę minimalistyczna (piksele, brak skomplikowanych animacji). Są to łączące się ze sobą opowieści, dziejące się we wczesnym XX wieku w Austrii. Tak naprawdę jest to interaktywny serial. Jedyne, co robimy, to eksplorujemy otoczenie i podejmujemy decyzje. Nie ma tu ani żadnych elementów akcji, kiedy musimy szybko podjąć jakąś decyzję, ani zagadek logicznych. A przynajmniej nie trafiłem na takowe w pierwszej (z czterech) opowieści. Po prostu płyniemy przez historię, podejmując decyzje, wybierając tekstowo jedną z dostępnych opcji (dotyczą one albo działań, albo tego, co powiemy). Zaś na końcu każdej opowieści dostajemy podsumowanie kluczowych wyborów, wraz z globalnymi statystykami.


Źródło: APK Pure

Będąc szczerym, gra mnie znudziła, dlatego rozegrałem tylko jedną opowieść. Z tego, co mi się wydaje, najciekawsze są połączenia wątków, które wytworzą się wraz z postępem w kolejnych historiach. Każdy kluczowy wybór można zmienić, przechodząc jeszcze raz dany fragment. Zakładam, że po to, aby zobaczyć, jak wpłynie to na ostateczne relacje między postaciami. Ja jednak nie dotrwałem do tego momentu, gdyż samo płynięcie przez historię nie porwało mnie, a wręcz zmęczyło. Graficznie jest minimalistycznie, dźwiękowo też. W obu przypadkach jest to nawet przyjemne, ale też nie zachwyca - chyba, że ktoś konkretnie to lubi. I chyba tak jest też z całą grą. Jeżeli ktoś lubi po prostu uczestniczyć w historii i poznawać różne możliwości relacji między postaciami, to mu się ta produkcja spodoba. Ja osobiście mam frajdę z odkrywania tego typu powiązań oraz uwielbiam wręcz te momenty, gdy nasze wcześniejsze wybory wpływają na sytuację w przyszłości. Tu jednak w nie miałem chęci odkrywania co jest dalej. Rozgrywka była miałka, bo opierała się tylko na klikaniu w kolejne opcje. Nawet kluczowe wybory były bardzo ograniczające i nie wpływały znacząco na dalszą część historii. Być może tylko pierwsza opowieść jest taka nijaka. Ale właśnie to ona powinna mnie zachęcić, a nie zniechęcić, do zagrania w kolejne. Staram się szanować swój czas i dlatego po zakończeniu opowieści pierwszej odinstalowałem tę grę. Dla jasności: nie było to okropne doświadczenie i nie cierpiałem grając w tę produkcję. Ale to po prostu nie mój klimat, nie porwało mnie to.

Moja ocena: 2,5


Graliście w którąś z tych produkcji, a może we wszystkie? Jakie są Wasze odczucia na jej/ich temat? Dajcie znać i do następnego.

środa, 5 czerwca 2019

Survival Nida - ruszyła kampania na Polak Potrafi!

Cześć!

Może pamiętacie, że kiedyś napisałem pewien wpis na temat Survivalu Nida. Wstawiam link dla zapominalskich: https://jjkubala.blogspot.com/2017/03/survival-nida-czym-jest-i-dlaczego.html

Teraz zaś program Survival Nida POWRACA!

Znalezione obrazy dla zapytania victory child gif]

Do tego organizatorzy wystartowali ze zbiórką na Polak Potrafi, aby móc sfinansować powstanie kolejnego sezonu. Dzięki zebranym pieniądzom będzie możliwe poprawienie jakości nagrań oraz ich ilości. Przygotowanie wszystkich zadań, dokonanie zakupów, stworzenie wszystkich potrzebnych miejsc (zarówno tych do wyzwań, jak i Panderosy, czyli obozu "dowodzenia") wymaga nie tylko czasu, ale i środków. Stąd właśnie rzeczona zbiórka.

Brak dostępnego opisu zdjęcia.
Logo zbliżającej się piątej edycji.

Osobiście bardzo polecam wsparcie tego projektu. Jest to naprawdę fajna, oddolna inicjatywa ludzi z pasją. Ponadto to premiowanie zdrowego spędzania czasu (BEZ INTERNETU, ruch na świeżym powietrzu), poznawania nowych ludzi oraz ducha rywalizacji. Oraz rozwój zdolności survivalowych. I uczą wykorzystywania innych do swoich celów radzenia sobie w trudnych sytuacjach życiowych!

Oczywiście za wsparcie można dostać atrakcyjne nagrody.
To ta grubsza nagroda za wspieranie. Ale są też inne, bardziej przystępne cenowo (mówiąc z perspektywy studenta oczywiście).

Wszystko odnośnie zbiórki macie tutaj: https://polakpotrafi.pl/projekt/survivalnida

Polecam też kanał Nidy na Youtubie (gdzie znajdziecie pierwsze 4 edycje programu W CAŁOŚCI ZA DARMO): https://www.youtube.com/channel/UCMbI4yWT7-4EIS2avAqpP-A

Oczywiście warto odwiedzić też facebookowy profil programuhttps://www.facebook.com/SurvivalNida/

I jest jeszcze Nidowy Twitterhttps://twitter.com/survivalnida

Miłej zabawy, rozbitkowie!

czwartek, 5 października 2017

Studenckie Kino - Konkurs Główny Festiwalu w Gdyni (najlepsze i najgorsze filmy)

Od zakończenia 42 Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni minął już ponad tydzień. Wystarczająco dużo czasu, by przemyśleć sobie to wszystko na spokojnie. I ocenić obiektywnie, co mi się podobało, a co nie.

Zacznijmy od samego Festiwalu. Było to dla mnie świetne przeżycie być w samym centrum tego wielkiego święta kina. Niesamowita atmosfera, wspaniali ludzie... Zdecydowanie wszystkim polecam.


A teraz czas na najważniejsze: filmy. Udało mi się zobaczyć prawie wszystkie produkcje z Konkursu Głównego (16 z 17). Nie widziałem jedynie "Czuwaj" (na ten obraz wybiorę się, gdy już będzie w kinach). Nie wszystkie te filmy obejrzałem na samym Festiwalu: na "Pokocie" byłem w kinie kilka miesięcy temu, zaś "Ptaki śpiewają w Kigali" obejrzałem wczoraj. Tak czy siak - widziałem niemal cały Konkurs Główny. Przyszła zatem pora wybrać te najlepsze - i te najgorsze.

Zanim zacznę, zaznaczę - to jest moja prywatna lista. Każdy ma inny gust, zwraca uwagę na inne rzeczy, podobają mu się inne sceny itd. Dla mnie to jest najlepsze w filmach: różnorodność ich odbioru. Zgodzę się zdecydowanie z tym, co powiedział w "Kronice Festiwalowej" Marszałek Senatu, Bogdan Borusewicz: że ludziom potrzebna jest opinia "z dołu" - nie od krytyków, reżyserów czy osób z branży, ale od "takich ludzi, którzy się na tym kompletnie nie znają" (oczywiście opinie osób, które "wiedzą", jest zazwyczaj bardziej wartościowa, ale to nie znaczy, że takie osobistości mogą się wywyższać i dyskredytować zdanie innych). Każdy widzi filmy inaczej - i to jest świetne.

Najpierw będą trzy filmy, które podobały mi się z tych szesnastu najmniej. A potem - pięć najlepszych (w mojej ocenie) produkcji 42. FPFF w Gdyni. Nie przedłużając: zapraszam.


NAJGORSZE FILMY

3. Wieża. Jasny dzień.

Produkcja ma ciekawy pomysł i zaczyna się obiecująco - ale potem staje się niezrozumiała i dziwna. Ani postacie mi się nie spodobały, ani fabuła, ani tym bardziej zakończenie. Do tego boli to, co było dla mnie najgorszą cechą wielu filmów Festiwalu: strach reżyserów przed dialogami. Tutaj może nie wyglądało to aż tak tragicznie, jak w "Catalinie" czy "Zgodzie", ale mimo wszystko było tego zdecydowanie za mało.

Ocena: 2,5


2. Amok

Słyszałem opinie, że to tragiczny film. Cóż, daleko od prawdy to stwierdzenie nie jest. Co prawda produkcja ma ciekawe postacie i wątki psychologiczne, ale nie jest to w ogóle przyjemne do oglądania. Do tego momentami "Amok" jest po prostu głupi. I, jak to w innych polskich filmach tego poziomu, na siłę wciśnięto tu kompletnie niepotrzebny i nielogiczny romans. Ręce opadają.

Ocena: 2,5


1. Catalina

Nie znalazłem osoby, która wypowiadała by się o tym filmie w sposób pozytywny. Każdy, kto na nim był, mówił, że to gniot. I tak jest w istocie. Film ma jeden plus: ciekawą zapowiedź. Jednak w momencie, gdy bohaterka dostaje pismo z odmową, kończy się jakakolwiek akcja. A dzieje się to w może 20-30 minucie filmu. Kolejna godzina jest niesamowicie nudna, gdyż nie dzieje się tam nic. Główna bohaterka nie mówi niemal wcale, zaś pojedyncze wątki, które się pojawiają, w ogóle nie wciągają ani nawet nie ciekawią. Wszystko w tej produkcji jest nijakie. Nie pamiętam, kiedy oglądałem nudniejszy film. Pod tym względem nawet "Smoleńsk" miażdży "Catalinę". Omijajcie tę produkcję szerokim łukiem.

Ocena: 2,0

 
 
NAJLEPSZE FILMY


5. Volta


Przyznam się wam, że byłem zaskoczony tym, jak bardzo ten film mi się spodobał. Nie jest to co prawda ten "najlepszy Machulski" - ale to nie oznacza, że nie jest to dobra produkcja. Powrót "króla polskich komedii" do formuły Wielkiego Przekrętu mi osobiście przypadł do gustu. Nie ma tu co prawda ani żartów, po których chciałbym tarzać się po podłodze, ani jakichś niesamowicie wstrząsających momentów. Ale mimo tego film ogląda się niesamowicie przyjemnie od początku do końca. W morzu "autorskich" do przesady produkcji Volta była lekka, łatwa i po prostu dobra.

Ocena: 4,0


4. Cicha Noc


Zdobywca Złotych Lwów nie skradł mojego serca aż tak bardzo - ale nie mogę się nie zgodzić, że to jeden z najlepszych filmów całego Festiwalu. Nasunęło mi się skojarzenie ze "Sierranevadą", jednak tutaj wszystko jest jeszcze bardziej polskie oraz w większym stopniu porusza. Są dobre dialogi, są ciekawie nakreślone postacie, jest sporo wątków, z których żaden nie wydaje się niepotrzebne lub bezsensowny. Nie zachwycił mnie może tak, jak filmy znajdujące się wyżej w tym rankingu - ale i tak gorąco polecam.

Ocena: 4,5


3. Reakcja Łańcuchowa


Wychodziłem z tej produkcji niesamowicie zadowolony. Częściowo było to spowodowane tym, że wcześniej widziałem sporo gorszych obrazów - a "Reakcja..." była na nie idealną wręcz odpowiedzią. Ciekawie napisane postacie, bardzo dobre dialogi, dosyć prosta, ale wciągająca fabuła, kilka zabawnych momentów oraz poruszające, splatające wątki zakończenie. Nie jest to film wybitny - może gdybym oglądał go "na spokojnie", czyli poza Festiwalem, znalazłby się za Cichą Nocą. Ale tak nie jest - mi Reakcja podobała mi się nieco bardziej. Bardzo polecam wszystkim ocenić samemu.

Ocena: 4,5


2. Twój Vincent


Nie jestem chyba jedyną osobą, która zakochała się w tym filmie. Początkowo uważałem tę produkcję za film trochę gorszy od Reakcji Łańcuchowej. Ale summa summarum jest to obraz, który zapada w pamięć jak mało który. Film stworzony jest z 65000 (!) obrazów, malowanych przez 100 malarzy przez ponad 2 lata. Tak, to animacja malarska. Zdecydowanie najpiękniejsza produkcja całego Festiwalu. Do tego ze świetną muzyką, dosyć prostą, ale wciągającą historią, interesującymi postaciami... Oglądając, czułem się niesamowicie przyjemnie. Nie wychodziłem z kina z uczuciem "to było najlepsze" (jak w przypadku produkcji na miejscu 1 rankingu), bo czegoś mi tu zabrakło. Ale sam tak naprawdę nie wiem czego - "Twój Vincent" jest niemal wybitny. Film wchodzi do kin już 6 października (gdy piszę te słowa, jest to jutro). Musicie się na to wybrać. Tę produkcję po prostu trzeba zobaczyć - jest wyjątkowa.

Ocena: 4,5


1. Najlepszy


O ile miałem problem z miejscami 2-4, to tej pozycji byłem pewny od momentu zakończenia Festiwalu. "Najlepszy" naprawdę był... najlepszy. Poruszająca (oparta na faktach) historia byłego ćpuna, który potrafił wyjść z nałogu i walczyć o zwycięstwo w podwójnym Ironmanie. Mimo iż większość filmu zajmuje samo leczenie się z uzależnienia, to jednak nie ma się wrażenie, że jest tego za dużo. A nawet jeśli - tylko odrobinę. Jednak zastanawiając się na spokojnie uważam, że to ta część historii była najciekawsza. Do tego produkcja jest niesamowicie motywująca. Wychodząc z seansu ma się niesamowitą siłę do zmienienia czegoś w swoim życiu. Nie jest to może film idealny, ale pod wieloma względami wyjątkowy. Nie zabrakło dialogów, ciekawych scen (także tych "wewnątrz głowy" głównego bohatera) oraz świetnego klimatu. To zdecydowanie najlepszy film, jaki widziałem na Festiwalu. W kinach będzie od 17 listopada - bardzo, ale to bardzo polecam się wybrać. Zdecydowanie warto.

Ocena: 5,0





Poniżej jeszcze zestawienie wszystkich filmów, poszeregowane według ocen. Natomiast wewnątrz każdego "stopnia" - kolejność alfabetyczna. Zaznaczam, że jest to ocena dawana teraz. Być może na koniec roku będzie ona wyższa (np w przypadku Vincenta) albo niższa (np w Reakcji Łańcuchowej). Może będę miał okazję zobaczyć daną produkcję jeszcze raz, może przemyślę coś po raz kolejny. Zobaczymy. Tak czy siak - oto moje oceny filmów Konkursu Głównego 42. Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni:

Najlepszy 5,0

Cicha Noc 4,5
Reakcja Łańcuchowa 4,5
Twój Vincent 4,5

Volta 4,0

Atak paniki 3,5
Człowiek z magicznym pudełkiem 3,5
Sztuka Kochania: historia Michaliny Wisłockiej 3,5
Pokot 3,5
Pomiędzy słowami 3,5


Wyklęty 3,0
Zgoda 3,0

Amok 2,5
Ptaki śpiewają w Kigali 2,5
Wieża. Jasny dzień. 2,5


Catalina 2,0


Mam nadzieję, że przyjemnie się wam czytało. Macie podobne odczucia? A może podobały wam się inne produkcje, niż mi? Dajcie znać w komentarzach.

Miłej filmowej jesieni!

Nie jest właścicielem użytych obrazów i nie roszczę sobie do nich praw.

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Studenckie Kino - Mężczyzna imieniem Ove [recenzja]

Niesamowicie płynnie skacze między emocjami. Jest i zabawnie, ale i niewiarygodnie poruszająco. "Mężczyzna imieniem Ove" to w mojej ocenie świetny film.

plakat filmu (LINK)

Produkcja już od początku pokazuje swój specyficzny charakter. Głównym bohaterem jest starszy mężczyzna (co ważne: starszy, nie stary), który rygorystycznie podchodzi do egzekwowania zakazów w zamkniętym osiedlu, na którym mieszka. Nie chodzi o demolowanie czy wysadzanie aut, ale o subtelne i "upierdliwe" działanie, jak chowanie do garażu źle zaparkowanych rowerów czy grożenie właścicielce psa, który załatwia się na chodnik przez domem Ove. Jest to jednak tylko jedna strona medalu. Film stopniowo odkrywa przed nami historię tego człowieka, o którym na początku wiemy (poza powyższym) tylko to, że zmarła mu żona.

Rolf Lassgård wypada w tej roli fenomenalnie. Nie dość, że jest świetnie ucharakteryzowany, to do tego po prostu bardzo dobrze gra. To samo można powiedzieć o pozostałych aktorach. W żadnym momencie nie wyczuwa się fałszu czy przesadnego okazywania emocji. Zachowanie jest naturalne.

Czasem zdarzają się w produkcji sceny absurdalne. Chociaż nie, to złe słowo. Przejaskrawione. Film ma też sporo zabawnych momentów. Nie są to jednak "wielkie żarty", które wywołują salwy śmiechu. To wyważony i inteligentny humor, idealnie pasujący do całości. Sporo tu małych, subtelnych żarcików, które budują klimat.

Co jest jednym z największych plusów filmu, potrafi on w niesamowicie naturalny i wiarygodny sposób splatać ze sobą absurd/humor oraz smutek/powagę/nostalgię. Jest to zrobione tak dobrze, że widz czuje się częścią tych wydarzeń.

Mówiąc szczerze, dawno nie widziałem filmu, który byłby tak poruszający. "Manchester by the Sea", gdy wychodziłem z kina, zrobił na mnie mniejsze wrażenie. Im dłużej o nim myślałem, tym bardziej zauważałem, jak wiele genialnych elementów miał. W "Mężczyzna imieniem Ove" dostrzegam to od razu. Wychodząc z kina czułem się głęboko wzruszony.

Pisząc o zaletach filmu warto wspomnieć, że jest to dramat, który w trakcie oglądania budzi ciekawość. Sam łapałem się w trakcie oglądania na tym, że bardzo chciałbym poznać ciąg kolejne etapy. Pragnąłem kolejnych wspomnień. Byłem ich zwyczajnie ciekawy. To dobrze świadczy o filmie, który w gruncie rzeczy nie ma w sobie wiele akcji.

kadr z filmu (LINK)

W każdej recenzji przychodzi niestety czas, w którym trzeba wymienić minusy. To, co się w produkcji nie podobało. W "Mężczyzna imieniem Ove"... nie zauważyłem minusów. Naprawdę. Zwykle mam tak, że nawet przy świetnych filmach przyczepię się do czegoś, zaznaczając "ale to nie psuje odbioru" albo "to prawie wcale nie przeszkadza". Tutaj jest inaczej. Znaczy mógłbym powiedzieć, że niektóre wątku można by przedstawić szerzej. Np ten o matce bohatera.

Ale tak po prawdzie jest to już szukanie dziury w całym. Całość pasuje do siebie niemal idealnie. Ja jestem bardzo usatysfakcjonowany tym, co obejrzałem. Nie sądziłem, że będę tak bardzo poruszony. Szczerze polecam wszystkim ten film. Grają go obecnie np w Gdyńskim Centrum Filmowym.

Ocena: 5,0

#KubalaBlog #StudenckieKino


Nie jestem właścicielem wykorzystanych grafik. W podpisach znajdują się linki do obrazów.